Historia mówi o bogatym człowieku, który miał pasję do kolekcjonowania dzieł sztuki – posiadał obrazy znanych mistrzów, takich jak Picasso, Van Gogh i Rembrandt. Miał jednego syna, którego bardzo kochał. Kiedy wybuchła wojna, syn poszedł walczyć i zginął na froncie, ratując życie innego żołnierza. Pewnego dnia do milionera przyszedł młody człowiek, któremu syn uratował życie, i dał mu portret syna, który sam namalował jako wyraz wdzięczności. Ojciec bardziej cenił ten obraz niż całą swoją kolekcję. Po śmierci bogacza cały jego majątek i kolekcja sztuki miały zostać sprzedane na aukcji. Aukcja rozpoczęła się od obrazu syna, ale nikt go nie chciał, ponieważ nie był znanym dziełem sztuki. W końcu lokaj milionera, który kochał chłopca jak własne dziecko, kupił obraz za symboliczną kwotę. Wtedy prowadzący aukcję ogłosił, że licytacja jest zakończona. Ludzie byli zaskoczeni – co z resztą dzieł sztuki? Prowadzący wyjaśnił: „Zgodnie z wolą zmarłego, ten, kto przyjął obraz syna – uznał mojego syna, otrzymuje wszystko.” Ta historia jest często używana jako przypowieść o Jezusie Chrystusie – jeśli przyjmiesz Syna, wraz z Nim otrzymasz całe dziedzictwo.
Jakie pytanie usłyszysz w niebie?
W pewnym sensie nasz los jest przesądzony. Umrzemy wszyscy prędzej czy później – czy tego chcemy czy nie. Raczej nie przestaniemy istnieć! Gdyby tak było wykorzystałbym to, co posiadam zupełnie inaczej. Jednak moja zasada brzmi: „Jedna żona jedno życie”. Dlaczego tak myślę? Odpowiedź jest prosta – poznałem miłość Syna Bożego Jezusa Chrystusa. 22 lipca 1984 roku wszystko się zmieniło. Wcześniej każdego dnia przez wiele lat codziennie bywałem (minimum raz) na mszy w kościele i przystępowałem do komunii. Kto tak robi? Uważałem, że między innymi takie postępowanie było sposobem na zbliżenie się do Boga. Pomagałem też wielu ludziom. Uważałem, że będąc dobrym znajdę się po śmierci w niebie. Absolutnym minimum było „zaliczyć” na czyściec. W tym samym czasie moje poszukiwania odpowiedzi kim jestem?, po co żyję?, co się stanie ze mną po śmierci? itd. sięgnęły parapsychologii, astrologii, walk wschodu (aikido) i kariery naukowej w czasie studiów. Jednak wspomniany lipcowy dzień w 1984 roku zmienił wszystko. Odkryłem, że jestem pogubionym synem marnotrawnym. I muszę wrócić do kochającego Ojca. Uwierzyłem w to, co On zrobił dla mnie w osobie swojego Syna. Nie chodziło, więc aż tak bardzo oto, co ja mogę zrobić dla Niego, ale jak wiele On ma do zaoferowania dla mnie. Krzyż rozwiązał kwestie wszyskich moich upadków i grzechów, z którymi tak czy owak się zmagałem. Prawie idealny nie znaczy bez skazy. Odkryłem, że krew samego Boga, bo Nim jest Jezus, ma moc oczyścić mnie z grzechów i win z nimi związanych oraz dać mi nową wieczną tożsamość – tożsamość dziecka Bożego. Byłem jedną z tych owieczek zagubionych w akcji. On sam pociągnął mnie do siebie. Przeżyłem spotkanie z Jezusem zmartwychwstałym, który choć umarł, to jednak żyje. On pokonał to z czym nie mogłem sobie poradzić. Wychodząc z miejsca, w którym oddałem całe życie Panu czułem, że unoszę się 20 centymetrów nad ziemią. Każdy powinien osobiście pojednać się z Ojcem poprzez przyjęcie usprawiedliwienia i nowego rodzaju życia z rąk ukrzyżowanego. Nie potrzebujemy religii ale relacji, która zmienia wszystko. Mając Jezusa w sercu mamy wraz z Nim Jego wieczne życie. Kiedy umrę pójdę do Niego, nie dlatego, że jestem od kogoś lepszy. Po prostu skorzystałem z tego, co On zrobił dla mnie. Jego męczeńska śmierć – śmierć Boga – powinna, wg mnie, znaczyć najwięcej. W niebie po śmierci usłyszymy tylko jedno pytanie: „Co zrobiłeś z moim Synem?” Potraktujmy poważnie temat, a przynajmniej zacznijmy o nim myśleć. Od tego zależy los nasz i naszych najbliższych. Uwierz w Pana Jezusa, a będziesz uratowany (na wieki) ty i twój cały dom. Zacytowałem słowa świętego Pawła z Dziejów Apostolskich szesnasty rozdział.
Dodaj komentarz